Jestem w trakcie lektury książki "Kobiety, które kochają za bardzo" (i ciągle liczą na to, że on się zmieni). Poleciła mi tę książkę znajoma terapeutka uzależnień, ponad rok temu, ale wówczas jej nie kupiłam. Wtedy borykałam się ze swoją rozterką, widziałam, że "wpadam we współuzależnienie" (wtedy jeszcze nie wiedziałam tak naprawdę co to oznacza - poza teoretycznym "mniej więcej" ogarnianiem tematu, wychwytywaniem w swoim zachowaniu coraz to nowych "dziwnych zachowań", których wcześniej nie miałam - ba, które gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że mieć będę, popukałabym się w czoło). Jednak sądzę, że gdybym wtedy sięgnęła po tę książkę, nie byłabym w stanie przyjąć jej treści tak w pełni, jak robię to teraz. A dlaczego? Bo zapewne twierdziłabym, że tak, reprezentuję takie zachowania, dążenia, jak "kobiety kochające za bardzo", ale ta sytuacja jest inna, coś się zmieni na lepsze, nie ugrzęznę w roli pomagacza wierzącego w garbate aniołk
Poczucie winy wydaje mi się tym, co doprowadzało do pogłębiania się patologii. Moje poczucie winy (że nie jestem wystarczająco skuteczna w pomaganiu, że przechodzę lub jestem ładowana w rolę oprawcy i ofiary, że nie mam nad tym kontroli) i jego poczucie winy (robił tyle złego mi, nam, życie z tym poczuciem musiało być bardzo ciężkie, w jego głowie nie siedzę, nie wiem czy, co i jak odczuwał, ale z obserwacji - tak właśnie to wyglądało). Przy tak zaburzonej równowadze w dawaniu i braniu, nie sposób żeby nie było poczucia winy, krzywdy i żądzy skompensowania tego. A te stany są podwaliną trójkąta dramatycznego Karpmana. Skanalizowanie tych emocji, stanów, jest niemożliwe bez świadomości tych mechanizmów i bez pracy nad sobą (jeśli ma miejsce w relacji - bez wspólnej pracy nad relacją). I przede wszystkim jest niemożliwe w kontekście szkodliwego, nałogowego stosowania substancji psychoaktywnych, które dodatkowo zaburzają równowagę na wszelkich płaszczyznach. Wina niesie za sobą konieczn