Przejdź do głównej zawartości

3. Ciąg, dalszy

Mój luby był zaszyty, zmotywowany, udowadniający mi swoją miłość (tzw. "miodowy miesiąc", typowe w takich relacjach - po okresie picia i problemów z tego wynikających alkoholik "wynagradza" te problemy, wtedy jest cudownie, żyć nie umierać). Chwilo trwaj! Tiaaaa.....
Okazało się, że marihuana może fajnie umilić czas niepicia. Ba, konieczność opłacania zamiennika może być także motywacją do zarabiania pieniędzy. Początkowo wydawało mi się, że niewinny blancik nie zaszkodzi. Przecież on jest alkoholikiem a nie narkomanem. W sumie, to wtedy nawet o tym nie myślałam, teraz o tym myślę patrząc z perspektywy czasu. Wtedy byłam już tak wkręcona i zajęta jego sprawami (a jak! sama się w nie zaangażowałam, bez zmuszania, mój wybór!), nie miałam czasu na myślenie. Zajmowałam się jego małym dzieckiem, domem, budowaniem rodziny, którą wyobraziłam sobie, że możemy stworzyć. I to wyobrażenie wytrwale pielęgnowałam ...
JEŚLI TYLKO BĘDĘ WYSTARCZAJĄCO SIĘ STARAĆ, JEŚLI TYLKO BĘDĄ WYSTARCZAJĄCO WYTRWAŁA, ZA NAS DWOJE
Pułapka myślenia, którą sama na siebie zastawiłam. A on pielęgnował tę moją iluzję, bardzo wytrwale (to jedyne, w czym był wytrwały, patrząc z perspektywy czasu). Byłam na ciągłej huśtawce emocjonalnej, którą on huśtał namiętnie. Prawie tak namiętnie, jak się ze mną kochał. Można owinąć sobie człowieka wokół palca, on owijał mnie sobie wokół chu..a. Nie inaczej. A ja pozwalałam na to, bo przecież wszystkie problemy były przejściowe, bo przecież generalnie było tak cudownie, a przyszłość malowała się w pięknych barwach, bla bla bla ....
Wtedy już byłam na etapie, w którym zaniechałam praktycznie wszystkich swoich wcześniejszych aktywności. Jako osoba bardzo zaradna (ups, kolejny symptom współuzależnienia) poukładałam sobie tak wszystko, że nie musiałam poświęcać czasu na pracę zarobkową, a pieniądze były. Mogłam oddać się w pełni (sic!) opiece nad dzieckiem i zajmowaniu się domem. I byłoby pięknie, tego przecież chciałam, rodziny - gdyby nie fakt, że toczyło się to przy ciągłym pałowaniu się z nim. Wszystko, co udało mi się zbudować z dzieckiem (do tej pory zaniedbanym wychowawczo) - on niszczył w ciągu kwadransa swoją lekkomyślnością (palił wtedy marihuanę zamiast pić alkohol, po czasie dowiedziałam się jakie ilości jej wypalał - palił tak jak pił, w ciągach, bez opamiętania co do ilości i częstotliwości). Wszystko co zrobiłam w domu - niszczył, brudził, zaniedbywał. Jeśli reagowałam protestem, byłam asertywna (próbowałam taka być) - szantażował mnie emocjonalnie. Odejściem, rozstaniem, zabraniem dziecka (w które zdążyłam się zaangażować i za które czułam się odpowiedzialna), awanturował się, oczerniał przed ludźmi w koło (o czym dowiedziałam się znacznie później). Czułam się zaszczuta. Znikąd pomocy (ludzie nie reagowali, bo byli przez niego wprowadzani w błąd co do sedna sytuacji). Uwierzyłam w to, że to ja źle robię wszystko, że przeze mnie musi się odurzać. Że to ja jestem nieudolna jako psycholog (co cały czas mi powtarzał, na zmianę z wyznaniami miłości), bo przecież z uwagi na wykształcenie muszę sobie radzić ze wszystkim (sic!). A jeśli akurat nie przeze mnie, to zawsze były przecież inne obiektywne powody - sytuacja rodzinna, zawodowa, jego zaburzenia emocjonalne (tu zgubiło mnie wykształcenie połączone z brakiem doświadczenia klinicznego - usprawiedliwiałam go jego zaburzeniami), trudne dzieciństwo, wrzód na tyłku, czy co tam akurat było na tapecie ...
Ten etap trwał ponad pół roku. W jego czasie zostawiłam siebie i swoje życie gdzieś z boku, poświęciłam siebie bez reszty jemu i jego sprawom. Oraz tym tzw. naszym sprawom (ale de facto były to i tak jego sprawy, realizowane przeze mnie lub w najlepszym razie koordynowane przeze mnie).
Ale wtedy też nastąpiło coś, co dostrzegłam dopiero później.
Przesuwanie granic, stopniowe moje uodparnianie się na to, co on robił - trwał proces "wdeptywania w ziemię" za moim przyzwoleniem ...

Na tym etapie pozwalałam już bez mrugnięcia powieką na humorzastość, nieadekwatne reakcje względem mnie, agresję słowną. Płakałam, żebrałam o okruchy jego uwagi i zaangażowania. A jego uwaga i zaangażowanie były labilne, tak samo jak i jego nastrój. Okresowo buntowałam się, robiłam awantury. Potem zaczęłam je robić przy jego kolegach, licząc na to, że doprowadzą go do porządku. Bezskutecznie. Oni już byli urobieni, co okazało się później.
Po którejś z awantur, kiedy zagroziłam odejściem i byłam stanowcza - wyszedł z propozycją konsultacji i leczenia w Monarze.

Komentarze