Przejdź do głównej zawartości

4. Leczenie, prawie

Po tym jak mnie udobRUCHAŁ propozycją leczenia i kolejnym "miesiącem miodowym" (trwającym 2-3 dni), byłam spokojna. Czekałam na wyznaczoną wizytę - dla niego jako dla osoby uzależnionej, dla mnie jako dla osoby współuzależnionej, którą wtedy już się czułam i byłam. Wszystko miało być pięknie i książkowo, leczenie jego i moje, ku wspólnemu dobru.
Nadszedł wyczekiwany dzień konsultacji w Monarze. Od rana był zdenerwowany, ja przygotowywałam się do wyjścia, ubierałam się, on robił jedzenie w kuchni. Kiedy spytałam, czy się już szykuje bo musimy wychodzić - z wściekłością rzucił wielkim kuchennym nożem w ścianę, za którą ja byłam. Wpadł w furię, krzyczał, wyzywał, wciskał mi, że chcę go zamknąć i ubezwłasnowolnić. Zupełnie wyparł to, że to on wymyślił to leczenie, że sam nas tam umówił. Byłam wstrząśnięta, to była pierwsza (i niestety nie ostatnia) reakcja jego bezpośredniej agresji wycelowanej we mnie. Na szczęście nóż został rzucony w ścianę. Pojechałam na konsultację sama. Terapeuta zamiast konsultacji przeprowadził interwencję kryzysową, bo po rzucie nożem byłam w rozsypce. Umówiłam się na właściwą konsultację za tydzień.
Gdy wróciłam do domu były przeprosiny, kwiaty, sraty. Zadzwonił do Monaru, umówił się na inny termin. Rozmowa, wyjaśnienia, kolejne nasze wspólne plany (och jak pięknie on mówił, z czynami gorzej). Przeszłam z tym do porządku dziennego. Byłam już od dawna na schemacie "w imię miłości zniosę wszystko" więc "przejście do porządku dziennego" przyszło mi bardzo łatwo.
Miał jechać na wizytę w poradni, pojechał, ale nie dojechał, zabłądził (WTF!!!). Przyszedł czas mojej wizyty, pojechałam, nie zabłądziłam. Godzinę czułam się "oskarżana o współuzależnienie", tłuczono mi do głowy jak muszę postępować, dla jego dobra, dla swojego dobra, jak jest prawidłowo, a co to współuzależnienie. Wyszłam z poradni z kwadratową głową. Nie byłam psychicznie gotowa na usłyszenie tego wszystkiego (co teraz już bardzo dobrze wiem i rozumiem - ale to było rok temu, o zgrozo...). W domu pokłóciliśmy się. On obiecywał, że nie będzie palił - a jarał jak lokomotywa. Postawiłam warunek, jeśli tak chcesz to nie tu. Dziecko było akurat u dziadków. Wyprowadził się.
Wieczorem tego samego dnia zadzwonił mój telefon. Znajomy poinformował mnie, że go niesie do mnie, że jest pijany i nieprzytomny. Zapił wszywkę.
Czułam się w pułapce. Nie chciałam tego, czułam, że jeśli ulegnę temu szantażowi to będzie równia pochyła. Walczyłam ze swoimi myślami i uczuciami. I ostatecznie wzięłam go do domu, był nieprzytomny, potwornie wymiotował. Zadzwoniłam na pogotowie. On nie miał akurat ubezpieczenia, dyspozytor poinformował mnie na co mam zwracać uwagę, żeby nie interweniowali jeśli nie będzie zagrożenia życia, żeby nie generować kosztów. Jakby to było wtedy najważniejsze, ale mniejsza teraz o to...
Wytrzeźwiał. Obwiniał mnie, że chciałam go zabić (bo wszywka była moim pomysłem). Miałam sieczkę zamiast mózgu, wierzyłam w to, że to moja wina. Bo wszywka, bo mu kazałam się wyprowadzić, bo
nie wytrzymał napięcia
To magiczne nie wytrzymywanie napięcia stało się uniwersalnym usprawiedliwieniem wszystkich jego działań. Agresja, przemoc psychiczna i fizyczna, wulgarność słownictwa, niedotrzymywanie umów, porzucanie kolejnych prac zawodowych, wybuchy w relacji z dzieckiem. Nie wytrzymywał. I ja też już nie wytrzymywałam.
Nadeszło Boże Narodzenie. Czas rodzinnej radości. Tiaaaa...

Komentarze