Przejdź do głównej zawartości

5. Przesuwanie granicy

Po zapiciu wszywki - nie pił miesiąc, do świąt. Na święta dziecko poszło do swojej matki, my pojechaliśmy do mojego syna spędzić ten czas z nim. Zaczął pić, doprowadził się alkoholem do stanu psychozy - był przeświadczony (tak potem tłumaczył), że kogoś na niego nasłałam. Zdewastował mój samochód, potem się uspokoił, miał wytrzeźwieć w aucie i przyjść do domu trzeźwy i spokojny. Poszłam do domu, spać. W nocy zaczął dobijać się do drzwi. Myślałam, że jeśli nie otworzę, wróci do samochodu i pójdzie spać dalej. Tak się nie stało. Z kopów wywalił drzwi do mieszkania, zlał mnie paskiem. Interweniowała policja. Zabrano go na 24h. Po wyjściu był skruszony, umówiliśmy się, że naprawi szkody. Pojechał a ja zostałam z synem. A potem był sylwester, który mieliśmy spędzić razem. I tak też się stało. Pogodziliśmy się, on mi się oświadczył (czym spełnił moje marzenia, tak bardzo chciałam być żoną...) tak zamydliłam sobie oczy, że nie widziałam tego wszystkiego. Teraz, jak o tym piszę, to jakbym opisywała jakiś nędzny film w stylu "trudne sprawy" wersja hardkor. Wykształcona, doświadczona życiowo, samodzielna finansowo, bez wspólnych z nim dzieci - a jednak...
Przesuwałam granice mojej tolerancji na jego zachowania
Coraz więcej jeszcze do niedawna nieakceptowalnych czynów - stało się wybaczalne. Dodatkowo brak jednoznacznej reakcji otoczenia sprawiał, że czułam potwierdzenie dla tego przyzwalania. Znajomi się cieszyli, że mimo "takich problemów" jesteśmy razem, że chcemy się pobrać. Koszmar! Społeczne przyzwolenie na to wszystko sprawiło, że naprawdę sądziłam, że tak musi być w tym związku, że inaczej się nie da w tej "skomplikowanej sytuacji" z jego "napięciami" i z moją "beznadziejnością".
Jednak po tych wydarzeniach podjęłam kroki odnośnie jego dziecka, za które nie mogłam brać już dłużej odpowiedzialności. Oddałam dziecko pod opiekę jego biologicznej matce. Było to dla mnie bardzo trudne, bo on tak chciał mieć dziecko przy sobie, ale ... jak widać rozsądek nie wyparował mi do końca, na szczęście.
Po miesiącu miała być sprawa o opiekę nad dzieckiem (planowa, ale przy jej okazji miało dojść do oficjalnego przekazania dziecka matce - wcześniej dziecko było zabezpieczone pod opieka ojca, a de facto pod moją opieką). Przy okazji rozprawy były znowu "napięcia". I picie. I kolejne dewastacje moich przedmiotów. Nawet nie wiem jak doszło do tego, że po tym kolejnym epizodzie agresji pogodziliśmy się. Już nawet nie pamiętam. To wszystko stało się dla mnie codziennością, a jego stresy usprawiedliwiały to wszystko. Nie naprawił szkód. Robili to jego koledzy i moi znajomi. On miał się doprowadzić do porządku. Poważnie naciskałam na niego odnośnie leczenia odwykowego zamkniętego. Poważnie, ale niekonsekwentnie.
Już nie było z nami dziecka, a on zupełnie przestał się starać. Najdrobniejsza pierdoła była już pretekstem do wybuchów agresji, picia, ćpania, wyzywania mnie.
A ja byłam jak zaprogramowana: ulżyć mu w cierpieniu, wytrzymać, znaleźć leczenie (które on łaskawie zaakceptuje), doprowadzić do tego żeby je odbył, równocześnie zaspokajając jego potrzeby, wszelkie, w tym co do widzenia się z dzieckiem, którym znowu się cyklicznie zajmowałam, kiedy nas odwiedzało.
Pamiętacie jak matki, babcie mówiły?
SZANUJ SIEBIE, BO INNI NIE BĘDĄ CIEBIE SZANOWAĆ
Znosząc to wszystko liczyłam na to, że on się opamięta, że zrozumie co robi, że będzie mi wdzięczny za wsparcie. Efekt był zgoła odmienny: pozwalał sobie na coraz więcej, miał coraz mniejsze poczucie winy, a jeśli miał poczucie winy to budziło ono w nim takie napięcie, że był względem mnie jeszcze bardziej podły.
To jest właśnie to nakręcanie się wzajemne uzależnionego i współuzależnionego. Uzależniony broi krzywdząc partnera, partner współuzależniony cierpi, uzależniony cierpi bo zadaje cierpienie, frustruje to go jeszcze bardziej. Błędne koło. Błędne koło, którego nie da się zatrzymać. Można je jedynie przerwać.

Komentarze