Przejdź do głównej zawartości

6. Detoks i leczenie, prawie

I tak pił, a to znowu nie pił. Trochę popracował, pił, nie pracował - też pił, albo nie pił. Momentami było wspaniale, było uroczo, miłość kwitła. Żeby nagle niespodziewanie coś pierdolnęło, znienacka, zawsze. Przez kilka miesięcy wciąż się wyprowadzał, wracał sam, albo ja go prosiłam by wrócił, przepraszał, albo ja przepraszałam. Każda wyprowadzka - ciąg, chlanie, dewastowanie kolejnych relacji. Jego podupadanie na zdrowiu, moje nerwy o jego zdrowie i życie. Oddaliłam się od ludzi, wstyd mi było z kimkolwiek rozmawiać, nawet w oczy spojrzeć. Awantury bywały głośne, mieszkaliśmy w bloku, przecież to się niesie. Mi było wstyd, a on z podniesioną głową, bez skrępowania... miałam coraz większy mętlik w głowie. Ale też moja wytrzymałość była coraz mniejsza. Przez tę ciągłą huśtawkę, życie w ciągłym poczuciu zagrożenia - miałam problemy ze snem, nie jadłam, byłam wybuchowa i nerwowa. Rozkręcały się też docinki jego do mnie, podkopywanie mojego poczucia wartości jako kobiety. Wzbudzał moją zazdrość, a gdy ją okazywałam - gnoił. Obwiniał mnie o wszystkie swoje stany. Żeby za chwilę przyjść i przepraszać, tłumaczyć, że inaczej nie potrafi. W przebłysku geniuszu powiedział kiedyś:
"kiedy cię zgnoję sam czuję się mniej beznadziejny"
I to jest sedno tego wszystkiego. Czuł się beznadziejny, czuł dysproporcję między nami, to go przytłaczało, więc umniejszał moją wartość, żeby zmniejszyć dysproporcję. W ogromnym skrócie, ale tak mniej więcej wyglądał ten mechanizm. Ja byłam rozdarta, między racjonalnym dostrzeganiem tego, co się działo (dyplomu psychologa nie kupiłam na straganie, miałam i mam wiedzę) a uczuciami do niego i potrzebą
bycia w tym związku za wszelką cenę
choćby cenę mojego zdrowia, finansów, relacji z ludźmi, nawet z własnym synem. Wszystko było za, on i jego sprawy zawsze przed. Widziałam, jak on cierpi i jak sobie nie radzi. Ale ja też cierpiałam i tez sobie nie radziłam. On nie chciał się leczyć, ja naciskałam, to budziło jego agresję. Znowu wyprowadzka. Podczas której pił tak, że wylądował na oddziale detoksykacji w szpitalu psychiatrycznym. Tam dał się przekonać do leczenia. Ale okazuje się, że z leczeniem nie tak hop siup. Na nie się czeka i to dość długo. I tak mijały tygodnie i miesiące. Ja na ciągłej huśtawce. Co chciałam zrobić coś dla siebie (do czego musiałam wyjść z domu i go zostawić samego) - bang! coś wykombinował, jakiś problem. Więc unikałam wychodzenia z domu, a jeśli to robiłam to "szybko szybko", w totalnym stresie, z duszą na ramieniu i myślą "co tym razem wymyślił pod moją nieobecność?".
No i doczekaliśmy leczenia. Zawiozłam go, pełna lęku i obaw, ale tez pełna nadziei. Po 3 dniach już chciał żebym go odebrała. Tak mnie zmanipulował (do dziś nie wiem, czy to co mówił, było prawdą - jednak był wiarygodny, a ja ... współuzależniona) że odebrałam go w 5 dzień. Był totalnie zmotywowany, napompowany chęcią walki o siebie. Ale szybko jakieś spięcie między nami - znowu jego agresja. Teraz widzę wyraźnie, ba, znam z autopsji, na czym polega szkodzenie współuzależnionego:
przez tę obawę, że zaraz coś się stanie (bo przecież już setki razy się działo), wykonuje nieświadomie działania prowokujące uzależnionego - samospełniające się proroctwo
Z kolei dla uzależnionego takie sytuacje są pretekstem, więc prowokuje partnera, bo przecież
skoro nie pije dla partnera, to gdy pije to przez niego
Po leczeniu miał chodzić do psychologa, poszedł raz, bo musiał, ze względu na mnie. Były jakieś konsultacje psychiatryczne, porady. Ale nie widziałam, żeby choć 3 dni trwał w jakimś obranym kierunku. Wciąż wymyślał. I zaczął dążyć do sytuacji, w której ja miałam
stwarzać mu komfortowe warunki do picia, jeśli będzie miał na nie ochotę
Ja się buntowałam, on reagował różnie. Szantażował odejściem, samobójstwem, zabiciem mnie. Albo po prostu zabierał sobie moje pieniądze. Nie pracował, a jak tylko coś zarobił - przepijał. Nawet zwrot podatku, pierwszy jego dochód od paru miesięcy (chyba 30 zł) od razu wydał na alkohol. Ja czułam się coraz mniej komfortowo (tak, mniej komfortowo, autentycznie byłam w takim stanie, że dawałam na to przyzwolenie! a on ten mój stan wytrwale pielęgnował ciągłymi huśtawkami... to co on robił, jedynie obniżało mój komfort, sic!)
Jak tylko "mnie tracił" - miodowy miesiąc! Jak tylko chciał coś dla siebie ugrać - ustalanie daty ślubu! A pomiędzy picie, niekonsekwencja, kłamstwa, niegospodarność, brak dochodów. I ciągłe docinanie mi. Cierpiałam, ale tez miałam coraz bardziej dość. Byłam przerażona tym, że odchodząc od niego, zostanę sama. Bo przecież już od dawna nie miałam swojego życia. Więc odchodząc zostałabym (zostałam?) z niczym. Jednak wizja tego "niczego" zaczęła wydawać mi się coraz bardziej kusząca. Lepiej mieć nic, niż być niczym - w oczach najbliższej (sic!) osoby. Ale jednak wciąż z nim (dla niego?) byłam.

Komentarze

  1. Oj dla siebie tez.... przeciez caly czas bylas gotowa go ratowac... kto, jak nie Ty? a to tez "pozywka" dla Ciebie byla w pewnym sensie ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz